20 sierpnia 2016

{002} - Scrapbookingowo-zajęczy ślubny exploding box

Tematyka dzisiejszego posta będzie dość wyjątkowa, z uwagi na specyfikę bloga - nie będzie ani książkowo, ani serialowo - za to definitywnie można uznać, że nieco powieje fantazją. Pokażemy dziś coś, co powstało wspólnymi, siostrzanymi siłami pod wpływem natchnienia weny - uznałyśmy to za wystarczający powód, aby owocem takiego nietypowego, okolicznościowego tworzenia się podzielić. Niech dzisiejszy post będzie dowodem, że u nas, w Piwnicy na Strychu, można się spodziewać dosłownie wszystkiego :)

Tym nietypowym tworem, który mamy zaszczyt dziś zaprezentować jest pseudo-scrapbookingowa "kartka" ślubna w typie exploding box w bardzo subiektywnej interpretacji.
Kartka jest po części siostrzanym kompromisem, fuzją dwóch siostrzanych wizji, które wyśmienicie się równoważą. Jest tylko ułamkiem "prezentu właściwego", niemniej jednak - podobnie jak osoba obdarowywana - wbrew pozorom ma specyficzny, nie do końca poważny charakter :D

Co ciekawe - pierwszym elementem, który powstał, była para koralikowych zajączków wydziergana przez Shadow. Cassiopea w tym czasie wciąż była na etapie intensywnych procesów myślowych, co takiego mogłaby stworzyć na prezent od siebie. Pojawił się pomysł, żeby prezent wręczyć razem, a że prezent bez kartki okolicznościowej jakiś taki niepełny, do tego zające jeszcze nie miały opakowania.... Stanęło więc na kartce, która jednocześnie pełniła funkjcję pudełka.A Cassiopea została postawiona przed konfrontacją z techniką, którą z niewiadomych przyczyn do tej pory omijała szerokim łukiem...

Od Cassiopei:
Nigdy nie byłam fanką scrapbookingu. Pomimo, że jestem w stanie parać się każdą sztuką, która zainteresuje mnie na tyle, żebym zapragnęła posiadać coś przy jej pomocy wykonane, to w tej dziedzinie nigdy nie czułam się pewnie. Zawsze, gdy do głowy wpadał mi pomysł scrapbookingowego podarunku, ogarniało mnie uczucie, które ciężko opisać. Krótko mówiąc, moja pewność siebie chowała się w krzaki, a wena twórcza odwracała się tyłem, wystawiając transparent "How about nope".
Sprawa przerastała mnie na tyle, że byłam gotowa w razie potrzeby kupić/zamówić kartkę (co na szczęście nigdy nie było konieczne), przez co szybko wybijałam sobie scrapbookingowe podarunki z głowy i błyskawicznie znajdowałam wykonalną przeze mnie aternatywę.
Dlaczego? Scrapbooking kojarzył mi się z zatrzęsieniem przesłodkich pierdółek, przeładowaniem, przepychem i przede wszystkim koniecznością ogarnięcia tego wszystkiego w miarę składną całosć. Miało być dużo, pięknie a na dokładkę - najlepiej by było, żeby na widok efektu końcowego każdy dostawał cukrzycy/rzygał tęczą.
Zwyczajnie nie moje klimaty - nawet, jeśli coś mi się podobało, nie czułam się na siłach, żeby stworzyć to samemu.

Okazało sie, że za bardzo demonizowałam scrapbooking. Z wielkim wahaniem przyklejałam kolejne ozdóbki, zastanawiając się, czy to przypadkiem nie będzie TEN kluczowy element przeważający balans między gustownym wykończeniem a  przesłodkim naćpaniem.
Za to z pomysłem nie było większego problemu - przyszedł sam, z tym, że stopniowo. Wyglądało to mniej więcej tak:

dzień 1: Wycięcie pudełka. Jest dobrze, uspokój się, to już coś! AAAAA! NIE MAM BLADEGO POJĘCIA, CO JA DO CHOLERY TWORZĘ!

dzień 2: Tworzenie przykrywki. Tu przykleimy kokardkę, tam serduszko, tu inną pierdółkę i będzie git. Cholera. Mam za mało pierdółek, żeby stworzyć środek! Ta kartka zdecydowanie wygląda zbyt biednie!

dzień 3: wizyta w Wypasionym Sklepie Dla Artystów "Już-nie-masz-wypłaty", dokupienie paru pierdółek i  uruchomienie tych małych, specyficznych trybików w lewej półkuli, oliwionych weną twórczą i napędzanych artystycznym kopem.

dzień 4: Cassiopea chyba załapała główną myśl scrapbookingu -  przestaje poznawać sama siebie i musi się bardzo powstrzymywać, żeby nie przykleić wszystkiego jedno na drugim i posypać to brokatem (bo przecież na tym polega scrapbooking, nie?). Pomaga jej w tym świadomość, że doskonale wie, że bardzo tego pożałuje, gdy ujrzy efekt końcowy i obrzyga się przy tym tęczą.

dzień 5: Wszystko wycięte i gotowe do przyklejenia. Tylko ręce jakoś tak drżą i odwagi brak...

Dnia szóstego wszystko zostało sklejone do kupy, a Cass była z siebie niesamowicie dumna. To nic, że dla spokoju ducha powinna była skończyć pracę tydzień wcześniej. To nic, że tego samego dnia będzie trzeba cały prezent pakować, a potem wręczyć - wszystko na wariackich papierach. Liczyło się to, że patrząc na to pudełko, była nawet zadowolona i nic nie wskazywało na to, żeby zbierało jej się na tęczowego pawia.

Stało się niemożliwe. Cassiopea ujarzmiła scrapbooking i stworzyła w tej technice coś, co wywoływało w niej pozytywne wrażenia estetyczne.

I tak oto powstała główna część kartki ślubnej, a w zasadzie pudełka w typie "exploding box*".
*Exploding box Wygląda jak pudełko, ma pokrywkę jak pudełko, a jak tylko pokrywkę zdejmiesz robi kaboom! i rozkłada się na płasko, ukazując kartkopodobne wnętrze + prezentową zawartość.
I wiecie co? Nie było tak strasznie. W zasadzie, to po skończeniu pracy czułam niedosyt i nawet trochę żałowałam, że nie mam kolejnej kartki do zrobienia. Być może nadal nie jestem wielką fanką scrapbookingu, ale duma mnie rozpiera na samą myśl, że gdy zajdzie potrzeba wykonania podobnej pracy przy innej okazji, nawet przez myśl mi nie przejdzie zakupienie gotowej kartki, tylko z przyjemnością wezmę się sama do roboty.















Wybaczcie fatalną jakość zdjęć, połączoną z fantastycznym pomysłem (GENIUS!) fotografowania pudełka w odcieniu ecru na tle narzuty w kolorze ecru. Nie pytajcie, dlaczego wydawało mi się to sensowne :P gdy na 15 minut przed wyjściem walczyłam z Shadow o ostatnie sekundy sesji zdjęciowej pudełeczka, zanim zostało zapakowane :P




Bazę pudełka stanowi zwyczajny, empikowy (czas nas gonił...) brystol. Do dekoracji wykorzystane zostały różne rodzaje papieru (tłoczony, czerpany, kalka) i pierdółki z gotowego zestawu (wspominałyśmy może o tym, jak bardzo gonił nas czas?). Obramowania oraz data - na zdjęciu szarawe - w rzeczywistości są srebrzyste, wykonane markerem artystycznym. Wszystkie elementy wewnętrznych ścianek zostały przyklejone w sposób przestrzenny - tak, aby odstawały w większej części od pudełka. Na przeciwległych ściankach umieściłyśmy życzenia i okolicznościowy cytat z Biblii (list do Koryntian). Powagę i patetyzm cytatu zrównoważyły życzenia "z jajem" - zależało nam, żeby nie przegiąć w żadną stronę i zachować złoty środek.

Tam, gdzie w "normalnej" kartce mogłyby przycupnąć subtelne, gruchające śnieżnobiałe gołąbeczki, u nas, z przyczyn wiadomych dla wtajemniczonych, przycupnęły w gniazdku uwitym z rafii dwa zapatrzone w siebie zające (w tym jeden rudy). Na potrzeby zachowania ogólnego, niezmiennego imidżu kartki, jak i zabezpieczenia podczas transportu figurki zostały leciutko przymocowane żyłką do dna pudełka. W każdej chwili można je w razie potrzeby odmontować i postawić na półce czy chociażby przyczepić do kluczy.

Osoba, dla której powstał ten (nie)skromny prezencik nie wie o istnieniu bloga i mało prawdopodobnym jest, że ten stan rzeczy kiedykolwiek się zmieni, niemniej jednak nie jesteśmy w stanie się powstrzymać, żeby w tym szczególnym dniu nie skrobnąć paru słówek.

Jeszcze raz wszystkiego co najlepsze, mocy dobroci dla młodej pary! Kroczcie przez życie razem, optymistyczne spoglądając w przyszłość i podjadając żelki podczas wspólnej wędrówki nową drogą życia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz